,,Byle do raju" Rozdział 2
Markus
Rozdział #2
“Grimoire”
Jeszcze przez długi czas stałem przed drzwiami do pokoju stryja, nie mogąc się ruszyć, słysząc w uszach słowa tego doktora Angela. Mój stryj umierał. Gorzej, on gnił żywcem. Sama myśl o tym wywoływała we mnie odruch wymiotny. Wyobraźnia podsuwała mi żywe obrazy wzbogacane o smród, który czuć było, ilekroć nie wszedłem do pokoju stryja, tyle że zwielokrotniony. Miękkie, wręcz rozpadające się tkanki, czarny odcień skóry, lęgnące się w ranach robaki pływające w żółtej ropie…
Odepchnąłem się od ściany, oddychając w przyśpieszonym rytmie. Zerknąłem w bok wzdłuż korytarza, jednak lekarza już od dawna w nim nie było. Nie musiałem jednak martwić się, co się z nim stało. Wiedziałem, gdzie Cornel umieszcza gości zatrzymujących się u nas na dłużej. Przez chwilę chciałem pójść do niego, dowiedzieć się jakichś szczegółów, powstrzymałem się jednak. Skoro dopiero co nie chciał mi nic mówić, nie było powodów, by nagle zmienił zdanie. Co w sumie mógł wiedzieć? Nikt nie był mu w stanie pomóc. Przez nasz dom przeszło tyle lekarzy, że nie wierzyłem już, by jakiś nowy nagle okazał się cudotwórcą. Byłem pewny, że za tydzień czy dwa wzruszy ramionami, radząc szykować trumnę, dając mimochodem niebotyczny rachunek za swoje usługi.
A jednak było w nim coś… uspokajającego. Nie byłem w stanie wyjaśnić, na czym to polegało. Może charyzma czy spokój ducha, którym zarażał otoczenie?
Prychnąłem cicho. Wróć na ziemię, Markus, ten człowiek nie mógł nawet mieć wiele doświadczenia, patrząc na jego młody wygląd.
Skierowałem swoje kroki nie do swojego pokoju, a do biblioteki. Lubiłem to miejsce, jedno z największych pomieszczeń w domu, sięgające od piwnicy, gdzie przechowywano najstarsze zwoje i tomiszcza, aż na piętro zawierające raczej nowsze dzieła, niekoniecznie naukowe. Nie żebym jakoś szczególnie przepadał za książkami. Czytałem kilka, przebrnąłem każde dzieło narzucane nam przez profesorów, ale nie przepadałem za śledzeniem tekstów w wolnym czasie. Inna forma sztuki dużo bardziej do mnie przemawiała. Gdy patrzymy na obraz, od razu odbieramy całość, odczuwamy pełną paletę emocji. Nie to co w powieści, której ogarnięcie zajmuje wiele godzin, przy czym patrzy się na raz jedynie na fragment tekstu. Ale te tony papieru, piękne, tłoczone oprawki, zapach starych stronic i pergaminów miały swój urok, więc nieraz tam właśnie spędzałem godziny, czy to ze szkicownikiem, czy po prostu z dzbankiem herbaty.
Tym razem zamiast zaszyć się gdzieś między regałami zastawionymi tysiącami tomiszczy, rodzinnym dziedzictwem kolekcjonowanym od pokoleń, podszedłem do wielkiego biurka z ciemnego drewna zawalonego jakimiś papierami. Z kamienną miną przyglądałem się miejscu pracy stryja, którego nie odwiedzał już od wielu tygodni, kiedy to zmogła go owa tajemnicza choroba. Chociaż z pozoru wyglądało to na jeden wielki bałagan, wiedziałem, że opiekun ma w rzeczywistości swój własny system, dzięki któremu nigdy niczego nie gubi i bezproblemowo znajduje akurat potrzebne mu pismo. Wielu ludzi było zdumionych, kiedy na jaw wychodziło, jak uporządkowaną jest w rzeczywistości ten niepozorny mężczyzna posuwający się w latach. Uśmiechnąłem się pod nosem, przesuwając dłonią po zimnym blacie. Usiadłem za biurkiem w sporym fotelu obijanym aksamitem. Machinalnie zacząłem odczytywać nagłówki dokumentów i pism na wierzchu, nic specjalnego mi one jednak nie mówiły. Z nudów otworzyłem wyższą szufladę, w której leżały starannie ułożone dwa pióra, papier listowny oraz bibułki. Przesunąłem palcami po chłodnym metalu z wyrytymi inicjałami stryja, po czym zająłem się niższą przegródką. Tam leżał jedynie niewielki, choć dość gruby wolumin obity czarną, gładką skórą. Podniosłem go, przyglądając się mu z zaciekawieniem. Na początku myślałem, że znalazłem przypadkiem dziennik opiekuna, co jednak znaczyła nazwa “Lemegeton” tłoczona złotymi literami? Nie przypominałem sobie, bym wcześniej o czymś takim słyszał.
Przewróciłem kilka kartek i zerknąłem na treść przerywaną wieloma schematami czy ikonami przedstawiającymi najróżniejsze stwory. Tekst nie był po niemiecku, a po łacinie, widać też było, jak delikatne kartki nadszarpnął czas. Znałem co prawda ów wymarły język, nie na tyle jednak, by bez trudu odszyfrować zawiłe napisy.
Po kilkunastu minutach uniosłem głowę, krzywiąc się z niesmakiem i gniewem. Gwałtownie zatrzasnąłem tom i wrzuciłem go na jego miejsce, nie dbając o delikatność. Wiedziałem, że stryj interesował się duchowością w dużo większym stopniu niż ja kiedykolwiek będę, ale żeby posuwać się do czytania tego… tego… śmiecia? Grimoire o przyzywaniu demonów! Dobre sobie…
Rozumiałem wiarę i tego, jaką rolę spełnia. Jak daje pustą nadzieję ludziom potrzebującym od życia czegoś więcej i wciąż pozostają chciwi na doznania. Którym nie starcza jedno życie, których chciwość stworzyła ideę życia wiecznego, nieosiągalnego na ziemi. Wiedziałem, że tysiące ludzi karmi się ową wizją. To, że nie podzielałem ich zdania, nie miało żadnego znaczenia. Ani to, co o tym myślałem. Nie moją sprawą było, w co wierzą ludzie.
Nie potrafiłem natomiast pojąć, czemu mój stryj, osoba wykształcona i światła, zajmowała się w wolnych chwilach tymi bzdetami wyssanymi z palca! Tym bardziej, że zahaczały o herezję i kłóciły się z jego przekonaniami. Stryj był dobrym człowiekiem. Zawsze pomagał innym, chodził co niedzielę na msze święte, żył zgodnie z dekalogiem. Miał nawet Biblię, którą czytał do poduszki. Na szczęście nie dręczył mnie wpakowywaniem mi wiary do głowy. Podejrzewam, że nie miał do tego serca.
Kto by pomyślał, że taka osoba ma drugie oblicze.
Parsknąłem z pogardą. A niech sobie robi, co chce. Może szukał jakiegoś wyjaśnienia dla swojej choroby. Czegoś, co by tłumaczyło, dlaczego jego miłosierny Bóg nie dbał należycie o wiernego sługę i nie otaczał go opieką. Co uratowałoby jego światopogląd.
Trzeba było poczytać Księgę Hioba, stryju.
Opuściłem pomieszczenie, tracąc ochotę na przebywanie w tym ponurym pokoju, cichym i pełnym wiedzy i przekonań starożytnych. Niemalże pobiegłem do swej sypialni, co prawda pogrążonej w cieniu, i tak jednak przyjaźniejszej od reszty domu. Przez dłuższy czas jedynie leżałem na łóżku, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nawet nie zauważyłem, kiedy zasnąłem.
Kiedy rano zasiadłem do śniadania, rozejrzałem się po jadalni i spytałem pokojówki:
- A gdzie doktor Angel?
Teresa zacisnęła usta i zerknęła na drzwi, jakby upewniając się, że nikt nie wpadnie niespodziewanie i nie podsłucha naszej rozmowy.
- Wczoraj kazał, by go nie budzić, zapewniając, że sam najlepiej wie, kiedy wstać, paniczu. Co za impertynencja… Nie ma za grosz poczucia przyzwoitości ani manier - dodała zgorszona.
Zmarszczyłem brwi, mimowolnie się krzywiąc. Jeśli ów kaznodzieja myślał, że wyśpi się, pożyje u nas trochę, a potem wzruszy ramionami, grubo się przeliczy.
- Jak jaśniepan raczy się pojawić, przekaż mu, że chcę dokładne sprawozdanie i wyjaśnienie odnośnie stanu zdrowia stryja - warknąłem. - Nie będzie tu darmozjadem… Jeśli nie da nam żadnych wyników, nie ma tu dla niego miejsca.
Służąca pokiwała energicznie głową, po czym wyszła do kuchni, prawdopodobnie by podzielić się wieścią z kucharkami i całą resztą. Westchnąłem ciężko i potarłem skronie, by odpędzić tępe pulsowanie w czaszce. Zdawałem sobie sprawę, że jako nieletni pod opieką stryja nie mogłem sprzeciwiać się jego woli. Jeśli zdecydował się na lekarza, musiałem się z tym pogodzić. Nawet on jednak miał swój rozum, do którego mogłem przemówić.
Tak przynajmniej zakładałem. Grimoire nieco zachwiał moją pewność. Czasem nienawidziłem mieć szesnastu lat.
Czując, że dłużej nie usiedzę w domu, wziąłem szybko nową gazetę, szkicownik oraz nieco węgla i udałem się do ogrodu. Po wczorajszej ulewie nie został prawie żaden ślad poza wilgocią utrzymującą się w zacienionych miejscach. Słońce przygrzewało z nieba, jakby chciało zadośćuczynić wczorajszą nieobecność.
W końcu, w głębi ogrodu, odgrodzony od reszty świata wysokim, zadbanym żywopłotem, usiadłem na drewnianej ławce i zacząłem bezmyślnie kreślić na kartce linie, jedynie częściowo na nią patrząc, myślami błądząc gdzieś daleko. Co niedziela borykałem się z problemem zbyt dużej ilości czasu, niemal zawsze zabijałem go w ten sam sposób. Nie mogłem nawet uznać, że się nudzę. Brakowało mi po prostu zajęć porządkujących myśli i wyznaczających mi rytm dnia. Dlatego też tworzyłem. Zostawianie na białej powierzchni czarnych plam miało w sobie coś oczyszczającego.
Gdy bohomaz przypominający starą, walącą się ze starości chatkę został skończony, zerknąłem na gazetę, którą regularnie kartkowałem, mając nadzieję na znalezienie czegoś interesującego. Od razu mój wzrok przykuł wielki nagłówek o tajemniczych zgonach na obrzeżach Wiednia. Czym prędzej znalazłem ów artykuł i coraz bardziej podekscytowany połykałem tekst mówiący o znalezionych pod stolicą zwłokach.
Nie, nie chciałem stać się maniakalnym mordercą. Tak się jednak składało, że jeden takowy szczególnie mnie interesował. Dlatego też od lat szukałem wszelkich informacji o różnorakich zbrodniarzach. Większość poszlak okazywała się być fałszywa, ale nie zamierzałem się poddać. Nigdy.
Następny rozdział >>