,,Byle do Raju" - Prolog
Marcus
Prolog
,,Gość”
Westchnąłem cicho, patrząc na ciemne chmury wiszące nad miastem. Miałem nadzieję, że zdążę wrócić do domu, zanim na dobre się rozpada. Los nie był mi jednak przychylny i nim pokonałem połowę drogi, deszcz lunął niczym ściana wody spływająca z nieba. W oddali usłyszałem pomruk grzmotu sugerujący, że pogoda nie minie wcale tak szybko. Zrezygnowany postanowiłem nie szukać żadnego schronienia, tylko wolno ruszyłem ku rezydencji.
Mój dom znajdował się w południowo-zachodniej części Austro-Węgier. Wielka rezydencja z ciemnego kamienia kilka kilometrów od miasta wznosiła się nad okolicą i rzucała w oczy dla każdego przechodzącego obok. Mimo wszystko czasem uważam ten dom za zbyt duży. Pasowałby do wielkiej, szczęśliwej rodziny, a tak większość pokoi stoi pustych.
Otworzyłem furtkę i przeszedłem przez dość długi podjazd, by następnie wspiąć się po schodkach i otworzyć ciężkie, mahoniowe, rzeźbione drzwi. Od razu dopadł mnie wysoki mężczyzna w surducie i przejął moją torbę, zanim się zorientowałem, co się dzieje.
- Paniczu, jesteś cały przemoknięty! - zauważył z troską i lekką naganą w głosie.
- Taaaa… Tak wyszło - mruknąłem. Nie chciałem wdawać się w rozmowę i tłumaczenia mojemu lokajowi.
Jedna z pokojówek natychmiast przyniosła biały, puszysty ręcznik, który niedbale zarzuciłem na głowę i zwichrzyłem czarne, nieco przydługawe włosy, by pozbyć się z nich większości wilgoci. Nie przejmując się mokrymi plamami, które zostawiałem na podłodze, ruszyłem na piętro i skręciłem w prawe skrzydło. Cicho zapukałem do drzwi niemal na końcu korytarza i uchyliłem je, wsuwając głowę do pokoju.
- Stryju? - zagadnąłem, niepewny, czy przypadkiem go nie obudzę.
- Markus - usłyszałem chrypiący głos dochodzący z wielkiego łóżka zasłoniętego kurtynami. - Chodź, chłopcze, podejdź.
Z ciężkim sercem wykonałem polecenie i odsłoniłem fragment materiału, by spojrzeć w twarz wymizerowanego mężczyzny. Włosy zaczęła przetykać siwizna, skóra zwiotczała i pojawiły się na niej ciemne plamy. To działo się od jakiegoś miesiąca. Ni stąd ni zowąd stryj zachorował i w przeciągu kilku dni zmienił się z pełnego życia czterdziestolatka w wrak człowieka. Żaden lekarz nie był w stanie mu pomóc, byli bezsilni wobec tajemniczej choroby. Nie wyobrażałem sobie, by mógł odejść... był jedyną rodziną, jaką miałem, osobą, która opiekowała się mną od małego. Jeśli i on umrze, co mi zostanie?
- Gdzieś się podziewał? Cały przemokłeś - spytał zduszonym głosem.
- Odwiedzałem groby rodziców - wyjaśniłem. - Dzisiaj rocznica.
Tak. Dziś mijało dziesięć lat, odkąd zginęli moi rodzice. Już od dziesięciu lat nie wchodzę do lewego skrzydła rezydencji. Ktoś mógłby pomyśleć, że to śmieszne, by szesnastolatek uważał fragment domu za nawiedzony.
Ów ktoś najwidoczniej nigdy nie musiał patrzeć, jak psychopata torturuje i morduje mu rodziców w ich własnej sypialni. Nie chował się nigdy w szafie, obawiając się, że głośniejszy oddech go zdradzi i zgotuje taki sam los.
Pochyliłem się nad stryjem, który zdążył zasnąć w czasie rozmowy. Nie byłem tym specjalnie zaskoczony, już nieraz mu się to zdarzało. Widać było, jak był osłabiony, już na pierwszy rzut oka. Ostrożnie zasłoniłem kotarę i wyszedłem na korytarz, gdzie już czekał na mnie lokaj ze schludnie poskładanym kompletem ubrań.
- Paniczu, przeziębisz się - zauważył łagodnie.
- Dzięki, Cornelu - westchnąłem i wziąłem od niego rzeczy do przebrania.
Wszedłem do swojego pokoju, w którym spokojnie zmieściłoby się przynajmniej pół mieszkania tych kilku osób, których mogłem nazwać znajomymi. Co prawda nasze kontakty ograniczały się do szkoły, a i tam nie udzielałem się specjalnie towarzysko… No ale znałem ich, a oni mnie. Zdjąłem mokre ubranie, zamieniając je na cieple i suche, tamte natomiast rzuciłem na podłogę korytarza, wiedząc, że zaraz ktoś się nim zajmie. Z westchnieniem rzuciłem się na łóżko i bezmyślnie wpatrywałem się w baldachim. Nie miałem pomysłu, co ze sobą zrobić, nie byłem w stanie nawet zebrać myśli. W końcu podniosłem się i podszedłem do biurka, na którym leżał niedokończony szkic i kawałek węgla. Lubiłem rysować wszystko, co przyszło mi do głowy, od portretów, poprzez krajobrazy aż bo abstrakcyjne wzory rodzące się znikąd w moim umyśle. Zanim jednak porządnie zabrałem się do roboty, usłyszałem gong oznajmiający, że kolacja gotowa. Westchnąłem z poirytowaniem, ale wstałem i skierowałem się w stronę jadalni. Beatrice, nasza główna kucharka, zawsze wkładała w posiłki całe swe serce, a ja nie lubiłem zawodzić czy rozczarowywać ludzi dla samego kaprysu.
Przechodziłem właśnie koło drzwi frontowych, gdy usłyszałem odgłos opadającej na nie kołatki. Ze zdumieniem patrzyłem przez moment na mahoniowe skrzydła, zastanawiając się, kto i po co miałby przychodzić akurat do nas, po czym machinalnie otworzyłem gościowi, ignorując fakt, że należało to do obowiązków Cornela, i stanąłem twarzą w twarz z wysokim, młodym brunetem o intensywnie zielonych oczach.